Saturday 5 December 2009

Gorce Spontan Expedyszon


reszta zdjęć TUTAJ

Gorce Spontan Expedyszon 2009 (6-8.11.2009r.)

Wyjazd był bardzo spontaniczny. W czwartkowy wieczór, 5 listopada, pojawił się w mej głowie pomysł, by nie siedzieć w weekend w Warszawie, ale gdzieś się ruszyć. Celem pierwotnie miał być Gdańsk, bo nie byłem nad morzem o tej porze roku, lub Wrocław, bo to ładne miasto : ) Ale przechadzając się w piątkowe przedpołudnie po Starym Mieście i okolicach, natrafiłem na reklamę firmy The North Face z ich sztandarowym hasłem "Never Stop Exploring", popatrzyłem na zdjęcie i pomyślałem: Kurczę, a może jednak w góry?. Strasznie się zajarałem tym pomysłem i czym prędzej udałem się do domu, by sprawdzić prognozy pogody. Niestety warunki panujące w Bieszczadach lub Karkonoszach (bo tam chciałem się wybrać) okazały się paskudne. Nastąpiło więc poszukiwanie innego celu wyprawy. Ostatecznie pozostały Góry Świętokrzyskie vs. Gorce. W ostatecznym rozrachunku wygrały jednak Gorce, a sprawdzenie połączeń PKP do Rabki Zdrój tylko utwierdziło mnie w tej decyzji.

Szybko udałem się więc po mapę i małe zakupy, a następnie spakowałem plecak i w okolicach godziny 22 wylądowałem na Dworcu Centralnym. Pociąg odjechał zgodnie z planem o godzinie 22.05 i kilka minut po godzinie 3 zameldowałem się na dworcu Kraków Główny. Do następnego pociągu, który miał mnie zawieźć do Rabki, miałem ponad 2 godziny, więc postanowiłem zobaczyć krakowskie Stare Miasto nocą. Ludzi mnóstwo. Jedni jedzą kebaby, jedni się zataczają od krawężnika do krawężnika, a inni po prostu spacerują, zapewne w drodze z imprezy do domu. Zrobiłem kilka zdjęć, pospacerowałem, posiedziałem i wróciłem na dworzec. Spędziłem 2 godziny w oczekiwaniu na kolejny pociąg i ok. godziny 8 rano ujrzałem dworzec w Rabce Zdrój. Rozejrzałem się nieco po centrum, chciałem znaleźć jakąś kawiarenkę i wypić sobie poranną kawę po niemal nieprzespanej nocy, ale nic otwartego o tak nieludzkiej godzinie nie znalazłem, więc ruszyłem szlakiem czerwonym, który miał mnie zaprowadzić na najwyższy szczyt Gorców, Turbacz. Zahaczyłem jeszcze o sklepik i po chwili opuściłem te całkiem przytulne miasteczko. Budynki się skończyły, a mym oczom ukazało się… no właśnie ukazało się niewiele, oprócz ponadprzeciętnego zamglenia. Widoczność na jakieś 10- 15 metrów, czyli nie tak strasznie w sumie. Oczywiście z czasem widoczność się zmieniała, czy to na lepsze, czy na gorsze. Ale atmosfera była niesamowita. : ) Po kilkudziesięciu minutach wędrówki zza wzniesienia, którego przejście już miałem za sobą, wyjechała furmanka i, jak się później okazało, było to jedno z niewielu spotkań tego dnia na szlaku. Koń stąpał raczej niezbyt żwawo, więc cały pojazd nie poruszał się zbyt szybko, tak więc przez chwilę miałem towarzystwo. Jednak po pewnym, całkiem niedługim czasie nasze drogi się rozeszły i do pierwszego schroniska, na Maciejowej, dotarłem sam. Tempo miałem wolne, gdyż co chwilę się zatrzymywałem, by pstryknąć jakąś fotę, więc na Maciejową dotarłem dopiero po 1,5 godziny, a może nawet i po 2. Tam spotkałem pierwszych ludzi na szlaku (nie licząc ‘kierowcy’ furmanki), wypiłem kawę i w końcu zjadłem śniadanie.



Nieco orzeźwiony, nasycony i pełen energii ruszyłem w dalszą drogę, w zdecydowanie szybszym tempie, co z pewnością było zasługą tego śniadania i kawałka czekolady : ) Zabawy z aparatem się jednak nie skończyły. Wręcz przeciwnie. Coraz częściej miałem wrażenie, że znajduję się ponad poziomem chmur. Dodatkowo pogoda uległa znacznej poprawie. Promienie słoneczne coraz częściej zaczęły do mnie docierać i zrobiło się naprawdę przyjemnie. : ) Zaraz też trafiłem na uroczą polankę, gdzie nie mogłem się powstrzymać od zrobienia krótkiego postoju i cyknięcia kilku kolejnych zdjęć. Postój nie trwał długo, ale wędrówka do kolejnego przystanku, którym było następne schronisko na trasie (Stare Wierchy, ok. 980 m n.p.m.) zabrała mi chwilkę. Musiałem się podelektować świetną pogodą! W Starych Wierchach przyszła pora na kolejny posiłek, ale w dalszą drogę zabrałem się w miarę szybko, bo znów zaczynało się chmurzyć i bałem się też, że nie zdążę zobaczyć wszystkiego zanim się ściemni. Do schroniska na Turbaczu droga nie była długa, ale chciałem też zboczyć w pewnym momencie ze szlaku głównego i przejść na Suhorę (1000 m n.p.m.), aby odwiedzić usytuowane tam obserwatorium astronomiczne. Po 50 minutach marszu zboczyłem więc na północny-wschód i ze szlaku czerwonego przeszedłem na szlak zielony.

Również i ta droga była rewelacyjna. Podłoże zostało usłane jesiennymi, czerwonymi liśćmi, gdzieniegdzie szlak zatarasowany był przewalonymi drzewami, ponad lub nad którymi musiałem się przeciskać. Fajne urozmaicenie. Taka droga nie była jednak długa i po chwili wyszedłem na kolejną polankę, a następnie zacząłem się wdrapywać na Suhorę. Widoki z niej też były konkretne. Gorce spowite mgłą sprawiały naprawdę niezłe wrażenie. Obserwatorium niestety było zamknięte, więc jedynie powiesiłem jeden z t-shirt’ów na ogrodzeniu, żeby nieco wysechł, przycupnąłem na ławeczce i skonsumowałem kolejny posiłek (z tekstu może wynikać, że ciągle jadłem i jadłem, ale w rzeczywistości było nieco inaczej). Konserwa turystyczna nigdzie nie smakuje tak dobrze jak w górach! : )


Ale komu w drogę, temu czas. Wypadało więc się ruszyć. Mgła znów robiła się coraz gęstsza, z czego wynikła pewna zabawna (dla mnie) sytuacja. Otóż na Obidowcu (1106 m n.p.m.) ujrzałem tablicę, która zawierała informację: „Polana o wybitnej atrakcyjności krajobrazowej, z rozległymi widokami na Tatry i Beskid Wyspowy”. Spojrzałem więc w prawo, a tam… oczywiście… biało. Nie mogłem się oprzeć i również to uwieczniłem na zdjęciu. Po kilkunastu minutach natrafiłem na kolejny ciekawy obiekt. „Wyrastający” z kamieni metalowy krzyż i śmigła samolotu. Był to pomnik upamiętniający katastrofę lotniczą, która miała miejsce na grzbiecie Obidowca 25 maja 1973 roku. Katastrofie uległ dwusilnikowy samolot sanitarny L-200 Morava, który transportował chore dziecko z Nowego Targu do szpitala w Rabce Zdrój. Niestety złe warunki atmosferyczne były przyczyną wypadku, w którym zginęła matka dziecka, a pilot doznał poważnego urazu kręgosłupa. Samemu dziecku nic się nie stało. Trzeba przyznać, że pomnik robi wrażenie.

Po chwili zadumy udałem się w dalszą wędrówkę. Słońce znów wyszło zza chmur (na zdjęciach niestety kiepsko to widać), ale już powoli zaczynało się zbliżać w kierunku horyzontu. Droga, choć błotnista strasznie, była przyjemna, a i widok jesiennej szaty kolorystycznej lasu umilał drogę. Powoli zaczynałem się zbliżać do Hali Turbacza, mijając w międzyczasie grupki ludzi rzucające się śnieżkami. Bo zapomniałem Wam wspomnieć, że w tych wyższych partiach (dziwnie to brzmi w stosunku do niewysokich raczej gór) leżał śnieg. Było go jednak niewiele, jedynie ostatki po październikowym ataku zimy. Przy samym wyjściu na halę z lasu na drogę wyskoczył niespodziewanie ktoś na crossie (typ motocykli), a chwilę później i wyżej dostrzegłem jeszcze kilka osób na takich motorach. Wyglądało to tak jakby pracownik parku narodowego ścigał ludzi zakłócających spokój tego miejsca. Jak było naprawdę się nie dowiedziałem. Na samej hali przebywałem dłuższą chwilę, posiedziałem przy Szałasowym Ołtarzu, miejscu, w którym ks. Karol Wojtyła we wrześniu 1953 roku odprawił mszę świętą podczas jednej ze swych wycieczek ze studentami. Była to msza wyjątkowa, ponieważ odprawił ją po raz pierwszy skierowany przodem do zebranych wiernych. Spędziłem tam jeszcze chwilę i ruszyłem dalej. Choć nie do końca dalej, bo musiałem się cofnąć, aby wrócić na szlak. Tam wyminąłem grupkę turystów i zacząłem piąć się ku Turbaczowi, najwyższemu szczytowi Gorców. Droga prowadziła przez tzw. Martwy Las. Myślę, że nie przesadzę, gdy powiem, że są to setki powyrywanych, połamanych drzew, poprzeplatanych sterczącymi, ogołoconymi z liści, igieł, a nawet gałęzi badylami. Takie zjawisko, w tak dużej skali widziałem do tej pory chyba jedynie na zdjęciach w National Geographic. Wywarło to na mnie duże wrażenie, które spotęgowane zostało jeszcze przez zachód Słońca. Coś wprost niesamowitego i żadne zdjęcia tego nie oddadzą. Gdy wreszcie wyszedłem z zachwytu, okazało się, że jestem na szczycie! : ) W najwyższym punkcie ustawiony został kamienny obelisk, na tle którego zrobiłem sobie zdjęcie, żeby mieć jakąś pamiątkę i dowód, że tam dotarłem. Niestety samowyzwalacz się nie spisał i wyszło ciemne, a dwa kolejne, zrobione przez napotkanego tam po chwili turystę, były bardzo nieostre. Zadowolić się więc musiałem tym ciemnym i z myślą, że podczas etapu post-produkcji zdjęć jakoś je rozjaśnię, ruszyłem do schroniska, w którym spędzić miałem noc. Dotarłem do niego po kilkunastu minutach, w okolicy godziny 17. Dokonałem telefonicznego zameldowania w domu, że jestem cały i zdrowy, a następnie ‘fizycznego’ w schronisku. Pan na portierni był bardzo miły i doradził mi wzięcie pokoju większego, lecz dużo tańszego (nocleg w pokoju 12- osobowym kosztuje tam 22 zł). Pokój był naprawdę duży i dodatkowo ziiiiiimny. Ale, że pochodzę ze wschodu, niskie temperatury mi nie straszne, tym bardziej, że miałem własny, sprawdzony śpiwór ze sobą.

Ogarnąłem się i ruszyłem do stołówki, by w końcu przekąsić coś ciepłego. W pomieszczeniu było wręcz pusto, wiec spokojnie zamówiłem ciepłe danie obiadowe, a do picia wziąłem grzaniec, którego nigdy wcześniej jeszcze w górach nie piłem. Nie posmakował mi zupełnie. Za to obiad był smaczny. Siedziałem w stołówce jeszcze dłuższą chwilę, czytając książkę („Zagadka Kuby Rozpruwacza” A. Pilipiuka, polecam) i popijając ciepły trunek, a ludzi zbierało się coraz więcej. Z tego co usłyszałem, w tym czasie w Gorcach odbywał się jakiś rajd, ale więcej szczegółów nie udało mi się uzyskać. W miarę upływu czasu na sali robiło się coraz głośniej, cieplej i weselej, ale ja powoli zaczynałem już odczuwać lekkie zmęczenie całonocną podróżą pociągiem i całodzienną górską wędrówką. A następnego dnia chciałem wyruszyć wcześnie rano, by wziąć udział we mszy świętej odbywającej się w Kaplicy Papieskiej, na szlaku do Nowego Targu. Do pokoju udałem się w okolicach godziny 21 i zastałem tam 4 współlokatorów - dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. Byli to studenci z Krakowa, którzy, tak jak ja, postanowili odbyć weekendową wycieczkę. Tyle tylko, że mieli do Rabki trochę bliżej. W trakcie rozmowy dowiedziałem się także, że ich koleżanka studiuje na WGiSR. Jakiż ten świat mały, nieprawdaż? Oni postanowili jeszcze coś przekąsić, a ja zasnąłem.

W niedzielę nie obudziłem się tak wcześnie jak chciałem, ale też nie tak późno, by nie zdążyć na mszę. Szybko się umyłem, ubrałem i spakowałem, po czym udałem się do stołówki na śniadanie. Zamówiłem gorącą herbatę na rozgrzanie, usadowiłem się przy jednym ze stołów i miałem zamiar zabrać się do robienia kanapek. Coś mnie jednak podkusiło, by spojrzeć za okno. „OOOO KURCZĘ!!!” pomyślałem, chwyciłem aparat i szybko wybiegłem na zewnątrz. Widok na Tatry był… nie wiem jak to opisać, gdyż słowo „niesamowity” to za mało. Białe morze chmur ciągnące się od Turbacza i przysłaniające wszystko inne i nagle BUCH! one, szczyty Tatr. PRZE- PIĘK- NE! Pół godziny bawiłem się różnymi funkcjami aparatu i ustawieniami przesłony itp. by jak najwierniej oddać to piękno. Oczywiście udało mi się to w niewielkiej części. Ale to po prostu trzeba zobaczyć.



Zauroczony tym pięknem wróciłem na śniadanie, które zjadłem niespiesznie, zerkając co chwilę przez okno. Na mszę w kaplicy spóźniłem się tylko chwilkę. Odprawiał ją niezwykle sympatyczny ksiądz (serio!). Miły, siwy, przygarbiony staruszek. Wzbudził moją sympatię. Wiernych stanowiła trójka turystów (łącznie ze mną), rodzinka z Nowego Targu i pies, więc było sympatycznie.

Dalsza część „wyprawy” to zwykła droga w dół. Choć w żadnym wypadku nie nudna, bo co chwilę zachwycałem się coraz to nowymi widokami. Spotkałem kilku myśliwych, którzy byli bardzo mili, pytali jak pogoda na górze, czy jest śnieg, jak mi się spało w schronisku. Ale gdy im opowiedziałem, że wspaniale widać Tatry to jeden z nich odparł „Tatry?! GÓ*NO widać, a nie Tatry widać”. I w sumie mu się nie dziwię, bo niżej była mgła, która ze spadkiem wysokości gęstniała. Widoczność nie była ta słaba jak dnia poprzedniego, ale gór faktycznie już nie dostrzegałem. Po jakimś czasie dotarłem w końcu do Oleksówki, a następnie do Kowańca i szedłem dalej, gdyż moim celem był dworzec PKP w Nowym Targu, z którego odjeżdżał bezpośredni pociąg do Warszawy. Szedłem i szedłem, a Nowego Targu nie było widać. Zdenerwowałem się trochę, bo wędrówka ta była dużo mniej przyjemna niż jej część górska, i postanowiłem podjechać do centrum Nowego Targu autobusem MPK. Udało mi się to, nawet nie musiałem długo czekać na przystanku. Żałuję tylko, że nie sfotografowałem Dunajca przepływającego przez miejscowość. Wysiadłem na przystanku „Centrum” i się rozejrzałem. Dostrzegłem wokół mnóstwo radiowozów i patroli policyjnych, ruch był wzmożony. Dowiedziałem się chwilę potem, że tego dnia Nowy Targ był odwiedzany przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Pokręciłem się trochę po okolicy w poszukiwaniu jakiegoś fajnego miejsca, w którym mógłbym zjeść obiad i znalazłem miły lokal, w którym podawali typowe, tradycyjne polskie jedzenie za niewielką cenę. Tylko w lokalu też się roiło od policji. Po posiłku pomyślałem, że czas ruszać dalej, bo spóźnię się na pociąg. I niestety wykrakałem. Przyszedłem dosłownie 5 minut za późno. W drodze widziałem jak mój pociąg odjeżdża. Na szczęście niecałą godzinę później miałem następny, tyle tylko, że jechał jedynie do Krakowa, a tam musiałem się przesiąść. Ale na szczęście nie był to wielki problem i po chwili siedziałem już w pociągu osobowym relacji „Zakopane – Kraków Główny”.

Podróż była przyjemna, nie licząc tego, że drzwi na zewnątrz pociągu się nie zamknęły po postoju na jednej ze stacji. Po pewnym czasie do przedziału wtoczyła się drużyna harcerska z Łodzi, która też wracała z jakiegoś rajdu, ale to już jakaś grubsza impreza była. Po prawie 3 godzinach jazdy znalazłem się w Krakowie i udałem się do najbliższej budki z kebabem. Nigdy nie jedzcie kebabów sprzedawanych na Dworcu Głównym w Krakowie! Naprawdę nie polecam. Na początku był nawet smaczny, ale farszu było tak niewiele, że po chwili została mi już sama bułka. Na coś takiego jeszcze nigdy nie trafiłem. Po 18 wyruszyłem z Krakowa pociągiem Intercity i po ponad dwóch godzinach jazdy wysiadałem na dworcu Warszawa Centralna. Czyli podróż z Krakowa do Warszawy zajęła mniej więcej tyle co z Nowego Targu do Krakowa. Rozkład torów między Krakowem a Zakopanym jest zdumiewający.

Do Warszawy wróciłem bardzo szczęśliwy i zadowolony z wycieczki. Pogoda dopisała mi bardzo, chyba nie mogła być lepsza. Miałem też chwilę spokoju, mogłem odpocząć od szybkiego życia w stolicy, pomyśleć nad pewnymi sprawami. Uważam, że etap wchodzenia w samodzielne życie, za jaki można uznać samotny wyjazd, zakończył się totalnym sukcesem. Teraz czas na dalsze zakątki Polski, Europy, a z czasem nawet i świata.



reszta zdjęć TUTAJ

2 comments:

BFK said...

prawie jak Kordian na Mont Blanc...

Anonymous said...

Coś wspaniałego, jak to czytałam to miałam wrażenie że tam byłam.. W tym przekonaniu utwierdziły mnie jeszcze zdjęcia.. Szczęściarz z Ciebie że mogłeś przeżyć taką wspaniałą przygodę!! Będę trzymać kciuki żebyś nadal mógł "odkrywać" takie niezwykłe zakątki.. Czekam na nowe relacje :)
E.